piątek, 7 lutego 2014

Adres wzmożonej działalności:

http://wybrykkultury.blogspot.com


niedziela, 11 sierpnia 2013

32

Ponieważ ogólnie jestem słaba sama w sobie, ale mam fajnego chłopaka, powinnam założyć stronę poświęconą jego złotym myślom. Tak stwierdził on, tak stwierdzili znajomi. Fajny chłopak ze słabej mnie robi czasem mnie-błyskotliwą, powstała seria Najgorsza dziewczyna, czyli złote myśli zebrane, która ukazuje się w odcinkach na moim koncie na Facebook'u, którego nikt nie odwiedza, za co chwała wam i dzięki.

Zakładanie nowej strony to zapychanie cyberprzestrzeni, którą szanuję, gdyż przebywanie w niej dostarcza mi filmów z kotami i darmowych seriali amerykańskich i BBC. Stąd... oto nowa kategoria notek na nieczytanym, nieodwiedzanym, generalnie zapomnianym przez Boga, ludzi i Internety blogu. 

Ta-da. 

poniedziałek, 13 maja 2013

31


z pamiętnika złego grafika: samojebki.

wtorek, 12 lutego 2013

30

Ponieważ im więcej się uczę, tym mniej mam ochotę na pisanie profesjonalnych branżowych tekstów (o kulturze, o kulturze, a nawet o kulturze), w dodatku nie zanosi się na żaden temat z kręgu lifestyle (czyje life, czyje style?), czy Weltschmerz (aż dziwne, tak przy wtorku…), to dziś będzie o moich zimowych sprzymierzeńcach z drogeryjnej (ha, nie aptecznej!) półki.
Do kosmetyków oliwkowych, to znaczy pachnących oliwkami lub na bazie oliwy i ekstraktu z oliwek, przekonywałam się długo. Dotychczasowe zimy upływały mi miękkości masła shea, głównie z The Body Shop, w pianie ratującego przed wysuszającą mnie wodą (tak, kranówa wysusza) mleczka owsianego i w chmurce zapachu wanilii. To były moje zimowe klimaty, a, że nie znoszę kosmetyków bezzapachowych (jak dla mnie większość śmierdzi mokrym kartonem), intensywność aromatów uznawałam za zaletę. Coś zmieniło się w ciągu ostatniego roku, kiedy to zapachy słodkie zaczęły mi, przy codziennym i raczej intensywnym użytkowaniu, po prostu przeszkadzać. Zaczęłam się przekonywać do gamy neutralnej, to znaczy mięty, cytrusów, ogórka, zielonej herbaty, lekkich mieszanek owocowych (żel pod prysznic Nivea z cytryną jest moim numerem arcyjeden na każde lato, serio). Przyszła jesień, przyszła zima. Czas na zmianę konsystencji, siły i zapachów kosmetyków, najlepiej na takie w dużych opakowaniach i w optymalnie niskiej cenie (ach, ta studencka kieszeń), a także o w miarę naturalnym składzie. Metodą prób i błędów, a także po niezliczonej ilości przetestowanych próbek i „sztachnięć” się zapachem kosmetyku w sklepie, trafiłam na kosmetyki oliwkowe. Szybko zdominowały one moją łazienkę.

Przedstawianie moich dotychczasowych kosmetycznych trafień zacznę od kremowego żelu pod prysznic Palmolive Naturals. Ekonomiczne opakowanie (nie jestem nawet w połowie, a stosuję drugi miesiąc przy codziennym prysznicu) - 750 mililitrów - kosztuje około dwudziestu złotych, czasami można trafić na przecenę, wtedy wielka butla kosztuje około dwunastu złotych. Jest bardzo gęsty, nieprzeźroczysty, ma lekko oleistą konsystencję (ciągnie się przy aplikacji na gąbkę). Pachnie niesamowicie. Tworzy na skórze mięciutką piankę, powiedziałabym, że bardziej śmietankę. Po prysznicu w warszawskiej wodzie skóra nie jest zaczerwieniona, wytrzymuje spokojnie bez ściągnięcia do momentu, aż całkowicie się wytrę i sięgnę po balsa. Kilka razy po ciężkiej nocy zdarzyło mi się zapomnieć o balsamie i też nie cierpiałam.



Jeśli o Palmolive mowa, ostatnio zaryzykowałam zakup szamponu Palmolive Naturals Long&Shine z ekstraktem z oliwek. Skusił mnie delikatnie mydlany, subtelny zapach, który utrzymuje się na włosach przez jakiś czas, ale w żaden sposób nie gryzie się z zapachem perfum. Najważniejsze, co na zdobić dla mnie szampon, to myć i nie plątać. Myje i w miarę nie plącze, co dokładnie trudno mi stwierdzić, gdyż mam raczej długie włosy i bywa, że plącze je [sic!] rozczesywanie. Nie jestem specjalnie zachwycona wydajnością. Dużą butelkę kupiłam kilka dni temu, a już wydaje się podejrzanie wklęsła.
           


            Teraz będzie o Ziai. Po pierwsze: zestaw podręczny, czyli krem do zadań specjalnych i płyn micelarny. Po drugie: odżywka do spłukiwania.
            Ogromny słoik kremu jest moim wybawieniem. Nie (aż tak) straszny mi z nim nawet mróz. Konsystencja tego cuda jest gęsta, ciężka i tłustawa, przypomina nieco krem „na pogodę” dla dzieci i narciarzy. Jednak jak tylko dotknie policzków, momentalnie się wchłania. Po kilku chwilach nie ma na twarzy żadnego błyszczącego śladu po, mogłoby się wydawać, natłuszczającym kremie. Można wykonać makijaż. Używam kremu od grudnia i jestem mniej-więcej w połowie słoiczka o pojemności 200 mililitrów (kosztuje około sześciu, siedmiu złotych). Po wchłonięciu nakładam normalnie podkład, mogę zaryzykować stwierdzenie, że podkład służy mi bardziej dzięki takiej „ochronce” po porannym umyciu twarzy. Kremem smaruję czasem ramiona i dekolt, kilka razy użyłam go w okolicach oczu i ust. Uniwersalny, wydajny, pachnie ładnie, słodkawo ale subtelnie. Oliwkowo.



            O płynie micelarnym nie mogę się zanadto rozpisać. Przede wszystkim spełnia swoją funkcję – zmywa makijaż, nawet ten wodoodporny. Nie podrażnia przy tym oczu i nie wysusza policzków. Godny polecenia. Podobno bezzapachowy, dla mnie ma lekką nutkę wody kwiatowej i zielonej herbaty. Cena średnia (w granicach dyszki), ale jak na jakość – jest tani. Buteleczka mogłaby być jednak większa. Pamiętam, że żelem do mycia twarzy z tej serii byłam średnio zachwycona, to znaczy – miał nawilżać, a czułam od razu ściągnięcie. Płyn jest pod tym względem bardzo w porządku.  


            Odżywka oliwkowa marki Ziaja jest dobra na tej samej zasadzie, co jak tanie wino – jest dobra i tania. Nie odgrywa jakiejś powalającej roli w drodze moich kosmyków ku rozczesaniu (używam sprayu rozczesującego Biosilk niezależnie od kosmetyków użytych pod prysznicem do mycia). Zawiera też sylikon (Dimethicone), a więc kupując ten specyfik nieco zerwałam z dotychczasowym unikaniem kosmetyków do pielęgnacji włosów z SLSami. Tego składnika nie zauważyłam, kiedy czytałam skład w sklepie. Cóż, na pocieszenie – buteleczka 200 mililitrów kosztuje około piątaka. Odzywka ma półpłynną, kremową konsystencję, słodko pachnie, szybko wnika we włosy i nie robi im krzywdy. Nie puszą się i są ogólnie mięciutkie.



             Balsam regenerujący do ciała Evitte od Sorayi to mój kolejny udany strzał w tę markę. Kosztuje około pięciu – sześciu złotych za tubkę (wygoda!) 250 mililitrów, co daje pół litra nawilżacza za dychę, czyli ekonomicznie i tanio. Balsam ma półpłynną, leciutką konsystencję i wchłania się z prędkością światła. Uwielbiam jego zapach, którzy przypomina mi specyficzny, miękki zapaszek kosmetyków dla dzieci, choć jest to aromat znacznie intensywniejszy. Skóra jest dzięki temu specyfikowi rozkosznie miękka, wygładzona. Nie zauważyłam reakcji alergicznych. Wydajność przeciętna. Stosuję na skórę również po depilacji, nie wywołuje podrażnień.



            Mam nadzieję, że wrażliwcy, którzy natrafią w sieci na ten wpis, znają go za przydatny. A teraz ściągam dres, przywdziewam coś normalnego i pędzę na uczelnię. Podobno korek na Miodowej nie ma końca, co oznacza dla mnie spacer Krakowskim Przedmieściem, o tej porze zatłoczonym nie mniej, niż w weekendowym, turystycznym szczycie.





środa, 5 grudnia 2012

29

Gdzieś niezupełnie głęboko drzemie we mnie Hemingway. Zaraz obok Prousta i Picasso. Kołderką nakrywa ich Witkacy, kołysanki nuci Sarah Kane. Śnią mi się czasem. Piękni, naturalni i żywi. Narkomani, samobójcy, geniusze. 

Śnią mi się też nieistniejący muzycy nieistniejących zespołów. Te sny lubię wyjątkowo. 

Grudzień. Święta idą. Czas wrzucić jakieś grafiki. Nie dziś, nie teraz, może niebawem. 


piątek, 16 listopada 2012

28

random #4

szepty i szumy
 
        
 

        

czwartek, 1 listopada 2012

27


Do napisania tego krótkiego tekstu zainspirował mnie obejrzany w wieczornych wiadomościach krótki reportaż o łódzkim cmentarzu dla zapomnianych i bezdomnych. Kiedy na przełomie października i listopada ludzi zajmuje życie, którego nie ma, mnie zaintrygowało i zmartwiło życie, którego nie będzie.
Jakże ma się pojawić, skoro wiem już na pewno, że nie znajdę go w kapuście, nie zostanie przysłane bocianią pocztą. Dziecko trzeba stworzyć (brutalniej: zrobić), a natura obmyśliła ów proces na tyle perfidnie, że potrzeba do tego co najmniej dwóch osób. Te dwie osoby, bardziej lub mniej chętnie, zbliżają się do siebie w dość sprecyzowany w rzeczonym procesie sposób, potem zostaje czekać, czy się udało. A potem? Cieszyć się lub martwić, próbować raz jeszcze.

Początkowo bardzo ucieszyłam się na wieść, że in vitro będzie bardziej dostępne Polkom. Cóż jednak z tego dla mnie wynika? W praktyce nic. W Polsce nie przewiduje się, żeby osoba w podobnej sytuacji miała dziecko. Jaka to sytuacja? Banalna i niepatologiczna. Kobieta jeszcze młoda, planująca się w niezbyt odległej przyszłości magistrować, a nawet doktorować; o aspiracjach na własną działalność poniekąd gospodarczą, a nawet troszeczkę heteroseksualna. Troszeczkę, wszakże trudno mówić o seksualności bez partnera. Przyjmijmy, że zostanę singlem trochę dłużej, niż planuję, albo wybiorę tę opcję w przyszłości. Państwo uniemożliwia mi adopcję, bez względu na sytuację finansową, w której się znajdę w momencie podjęcia decyzji „tak, to już, jestem gotowa na dziecko”. Powodem jest właśnie fakt, że nie przewiduję lub nie chcę związku, a co dopiero w związku sformalizowanego. Wnioskuję, że w drodze tej samej dedukcji, uniemożliwione będzie skorzystanie z in vitro. Zostaną dwie opcje, albo chodzić po kolegach z błaganiem o zapłodnienie, tudzież zamieszczenie równie desperacko brzmiącego anonsu w Internecie, albo pogodzenie się, że (w drodze selekcji naturalnej) nieudacznicy i osoby  z jakiegoś powodu nienadające się do życia w związku (przyjmijmy, że tekst nie zahacza o socjopatów, osoby zagrażające sobie i innym... i inne smaczki), nie mogą być rodzicami.

Skoro uznaje się, że osoba o rozwiązłym stylu życia może mieć dziecko (zaszła w ciąże, a jakże), a osoba nieprowadząca życia seksualnego na rodzica się nie nadaje, spójrzmy na ośrodki opiekuńcze oraz statystykę porzuceń. Rzecz się ma podobnie w przypadku par homoseksualnych. Zastanawia mnie gloryfikacja heteroseksualizmu. Ludzie zmieniają bieg rzek, wstawiają sztuczne organy, dlaczego prawo nie wydaje się być równie postępowe? Odbiera się możliwość na założenie rodziny ludziom, którzy naprawdę tego pragną. To o adopcji. Dlaczego niezależne, z różnych powodów nieposiadające partnera, a także po prostu aseksualne kobiety nie mogą – w świetle prawa – być matkami, skoro dysponujemy technologią na to pozwalającą?

Nie jestem prawnikiem, nie jestem socjologiem. Chciałabym jednak być mamą, bez względu na to, czy w moim życiu pojawi się potencjalny tata.