sobota, 11 lutego 2012

8

                Ludzie stanowczo zbyt rzadko ze sobą rozmawiają. Rozpoczęcie rozmowy wydaje się czymś strasznym. Luźne gadki odpadają. Jeśli odezwiesz się w tramwaju, na przystanku, w kolejce do budki z pieczywem, ludzie zazwyczaj odsuwają się od Ciebie jak tylko się da, mruczą coś niemiło. I patrzą tak przeraźliwie. Patrzą, jakbyś wymachiwał przed nożem i groził, że wyrżniesz ich całą rodzinę, a krwią dzieci przyozdobisz pokój, malując ściany w odwrócone krzyże. Dlaczego tak mało jest ludzi, którzy odzywają się na przystanku , mówią więcej niż „czy sto dwajścia dwa pojechało”? Dlaczego odezwanie się do nieznajomej osoby związane jest z jakimś społecznym strachem, ogromnym wstydem. Kiedy rozmawianie stało się passe?
                Myślę, że przez to zanikają pewne umiejętności porozumiewania się w ogóle, nie mówiąc o porozumiewaniu się w sposób logiczny, spójny i w miarę poprawny językowo, czyli na tyle, żeby się zainteresowane strony zrozumiały. Może nie ma zainteresowanych, może nie ma stron. Obserwacje przynoszą przerażające wnioski.
                Jak dziś, przy przyjmowaniu zlecenia:
- Dzień dobry. Ja z ogłoszenia dzwonię. Tych tłumaczy, no. Czy pani tłumaczy tekst angielski?    
                Ojej. Czy pani się mnie bała? O ile sobie przypominam, moja wizytówka, która wisi w kilku miejscach w sieci i informuje, że tłumaczę przede wszystkim z języka angielskiego, nie gryzie. Mniejsza z tym. Czy dzwoniąc do osoby, której chce się zlecić tłumaczenie, nie należy się przedstawić? Mniejsza z tym, czy ktoś, kto zatrudnił ową panią (po głosie - około czterdziestoletnią) nie miał obiekcji do nieznajomości przypadków? Może biernik już tak bardzo przejął dopełniacz, że nie powinnam się czepiać? Ach, przecież nie przyczepię się do kogoś, kto chce mi zapłacić. marny grosz, bo marny, ale grosz do grosza…
                No. „No”. „Tych” tłumaczy jest bardzo wielu, cieszę się, że wybrano mnie. Dzwoniąc do osoby, która jest potencjalnym zleceniobiorcą, nie zapominajmy o podaniu, skąd ma się namiar do niej. Czy to wizytówka, czy ogłoszenie w gazecie, czy Gumtree. Młoda osoba oferująca tłumaczenia zazwyczaj zamieszcza kilkadziesiąt ogłoszeń tej samej treści na różnych stronach w nadziei, że KTOŚ JĄ ZATRUDNI. A my, tłumacze, nie mamy obowiązku pytać, skąd pani czy pan wie o naszym istnieniu. Warto jednak, by się przedstawił i powiedział, skąd o nas wie. Miło mieć świadomość, dla kogo ma się ewentualnie pracować.
                O umowie zapomnijmy, to temat na oddzielną, bardzo długa wypowiedź. Właściwie to można napisać bardzo grubą książkę na temat tego, w jak koszmarnej sytuacji znajduje się młoda osoba na rynku pracy i jak fatalnie cały ten rynek funkcjonuje. Dla ciekawskich: moja praca polega zazwyczaj na tym, że ktoś zatrudniony w korporacji dostaje bardzo duże zlecenie od swojego przełożonego i wybiera około pięć osób takich jak ja, żeby te zlecenie za niego zrobiły. Jednej takiej osobie płaci po dwie stówy, sam zarabia cztery tysiące. bardzo często taki „zleceniodawca” słysząc o umowie o dzieło, czy w ogóle musząc odpowiadać na jakiekolwiek pytania, od razu przestaje odpisywać na maile (swojego „zleceniodawcy” nigdy nie widzisz i nie słyszysz). Dlaczego się na to godzimy? Czasem chciałoby się iść na koncert, a nie ma za co. Czasem zdarza się student teatrologii – jak ja – który w musi bywać bardzo często w teatrze, a nie zawsze dostaje zniżkę na bilet. I tak dalej. Brzmi jak marudzenie, ale przyjmuję zlecenia z pełną świadomością tego, że nic nie znaczą w rozwoju mojej „kariery”, jaka by ona nie była.
                Kiedy już wiemy, że na umowę nie ma co liczyć, wróćmy do wiarygodności. Miałam kiedyś zleceniodawcę, który od każdego maila kończył „pozdro darek”. Na początku myślałam, że to przypadkowo wklejony tekst z innego maila. W końcu facet przedstawiał się dość wiarygodnie, wizytówka, kontakt do firmy, NIP, nawet podpisaliśmy umowę o dzieło. Jakieś było moje zdziwienie, kiedy po bardzo rzetelnym liście, wyjaśniającym, na czym ma polegać moja praca, w jakiej formie ma być tłumaczenie i co na jakiej stronie, zobaczyłam pozdro dla Darka. Darka z małej litery – darka. Podczas realizowania zleceń ważne jest bycie w kontakcie ze zleceniodawcą. Wymieniałam z panem Dariuszem wiele maili, każda jego odpowiedź podobna była do szybkiego wpisu na czacie. Jeśli w takiej formie, rozmowa powinna mieć miejsce na czacie, w oficjalnym chatroomie na stronie firmy! Gdy wymieniamy maile, zachowujmy formę. Nie traćmy wiarygodności.
                Na koniec mała porada – jak nie dać się wrobić. Trzeba zadawać pytania potencjalnemu zleceniodawcy. Po odpowiedziach (i tym, czy w ogóle się pojawią) można wyczuć, czy jest szansa na wygodną i jawną współpracę. Myślę, że gdyby ludzie więcej, chętniej i swobodniej by ze sobą rozmawiali, uniknęlibyśmy odpowiedzi typu „rzyczeniem klienta jest uporzadkowanie tekstu”, „pieniadze wysle pozdro darek” czy „ja halina”. Jeśli cyberprzestrzeń zastępuje miejsce rozmowy o pracę, nie zapominajmy, że nie w normalnych warunkach rozmowa o pracę nie polega na płaszczeniu się starającego w nadziei na otrzymanie posady, a na obustronnym rozpoznaniu – ja orientuję się, z jaką firmą mam co czynienia, firma orientuje się, czy moje umiejętności i doświadczenie znajdą zastosowanie na danym stanowisku. Może dlatego wciąż jestem bez stałego zatrudnienia, mam oczekiwania wobec pracodawcy? Oczekuję szacunku, wypłacalności, jawności współpracy… (nigdy, ale to nigdy nie pracujcie w call center). A przede wszystkim oczekuję rozmowy. W pracy, poza pracą, na przystanku. Gdyby na ulicach było więcej rozmów, łatwiej byłoby poznawać ludzi. Rozwijać empatię w narodzie, zamiast dusić.
No. Pozdro dla wszystkich Darków.