niedziela, 16 września 2012

22

Pamiątki z wakacji (raczej nie moich) to strasznie miła sprawa. Najlepsze jest ich otrzymywanie. Potem, na ogół w przypadku wszelkich figurek i miniaturek, pojawia się problem, co z nimi zrobić. Mój dzisiejszy pomysł nieco zniszczył przywieziony mi przez W. breloczek z Paryża (właściwie zrobił z niego trzy autonomiczne części: zapięcie, łańcuch i miniaturkę), ale myślę, że bynajmniej nie wyjdę na niewdzięcznicę. Ba, teraz mogę pamiątkę mieć codziennie przy sobie, by przypominała: ucz się tego języka, pojedziesz i przywieziesz drugą do kompletu. 



Strasznie nudna niedziela, czego nie zmienia nawet spacer po mieście-widmo w nowych butach. Nawet poprosiłam mamę o zrobienie kilku zdjęć mojemu dzisiejszemu zestawowi (celem pierwszego w życiu posta na lookbooku (tu można się ponabijać: haha, masz x znajomych zajmujących się fotografią, nikt Cię nie lubi na tyle, by pomóc Ci przełamać fashionblogowy wstyd), ale żadne nie wyszło (nie wiem, jak to powiedzieć mamie). Cóż. 

sobota, 15 września 2012

21






piątek, 14 września 2012

20



Zainspirowana Kasiowelove , skrobię kolejny post typu know-what. Nie mam na celu reklamowania, ani antyreklamowania żadnego z prezentowanych tu produktów. 

Jako posiadaczka skóry suchej, skrajnie wrażliwej, jak również z niebywałą skłonnością do wszelkich podrażnień i zaczerwienień (szczególnie latem i zimą), na swojej półce posiadam sporą kolekcję balsamów do ciała. Od tanich, dostępnych w każdej drogerii, po te typowo apteczne i dermokosmetyki. Przedstawię tu moje dotychczasowe top6. 

1. Best of the bests - Vichy Nutriextra


Najcudowniejszy zapach świata, lekka konsystencja. Główną zaletą kosmetyku jest to, że balsam "przypomina" mojej skórze, jak wygląda regeneracja i zmusza ją do niej. Skóra jest po nim nawilżona, sprężysta. Tworzy nietłustą warstwę ochronną. Jest dość drogi (około 50 zł), a ja szybko zużywam balsamy, więc poluję na Nutriextra na promocjach w aptekach, pozwalam sobie na niego głownie latem, ze względu na pozywytny, owocowy i typowo letni zapach. 

2. Ziaja Bio olejek arganowy. 


Nie natknęłam się na ten kosmetyk w drogeriach, swój nabyłam w aptece. Największą jego zaletą jest cena - około 10 zł. Największą wadą - konsystencja. Jest tłusty, ciężki i trudno go rozsmarować, dlatego wklepuję go energicznie w skórę i pozostawiam do wchłonięcia. Nie zostawia jednak tłustego filmu na skórze, która chłonie go jak gąbka. Chroni, odżywia i odbudowuje. najlepszy do stosowania wieczorem, idealny dla skóry bardzo przesuszonej i zniszczonej. Ma bardzo przyjemny zapach, który kojarzy mi się z innym, bardzo lubianych przeze mnie kosmetykiem - masłem do ciała z masłem (o, składnio!) Shea (The Body Shop). Jestem pozytywnie nastawiona do całej serii z bio olejkami od Ziai i chętnie wypróbuję pozostałe mleczka, które widziałam w aptece - z bio obejkiem winogronowym i z bio olejkiem z awokado. 

3. Joghnson's body care z olejkiem migdałowym. 



Lekka alternatywa dla aptecznych specyfików. Pachnie cudownie (prawie wszystkie kosmetyki tej marki pachną dla mnie dziecięco, co wręcz ubóstwiam). Szybko się wchłania, nawilża. Dla mnie sprawdzał się głownie późną wiosną i w chłodniejsze letnie dni, kiedy moja skóra nie wymagała tarczy antyrakietowej.  Ma ciekawą, półpłynną konsystencję. Przystępna cena, niezwykle wydajny. 

4. Neutrogena everyday repair




Może nie zachwyca zapachem ani konsystencją, ale pomaga mi utrzymać skórę w całkiem przyzwoitym stanie. Szczególnie sprawdził się na skórze ramion i dekoltu, szybko się wchłania i nie pozostawia tłustego filmu. Stosuję również krem do rąk i balsam do ust Neutrogeny, a dziś nabyłam - eksperymentalnie - nową  emulsję Neutrogeny z malina nordycją (skusił mnie zapach). Co nie zabije, to wzmocni. 

5. The Body Shop, Moringa Milk


Najwspanialszy kosmetyk z czasów, kiedy mojej skórze się jeszcze chciało. Leciutki, o przyjemnym i niedominującym zapachu. Szybko się wchłania, pozostawia delikatną, nietłustą warstwę ochronną. Mam do niego tak wielki sentyment, że wciąż go kupuję, choć sam jest dla mnie już za łagodny. Nanoszę go na skórę pół godzinki po silniejszej emulsji (np. Cetaphil), lub bezpośrednio po nawilżającej kąpieli. Wygodna aplikacja, magicznie wydajny, wart każdej z 35 wydawanych na niego złotówek.

6. L'Oréal Nutrilift



Stosowałam zarówno wersję dla supersuchej skóry, jak i tę dla normalnej, odwodnionej. Ma przyjemny, dojrzały (to moje najsilniejsze skojarzenie) zapach, świetnie się sprawdził łagodząc reakcję mojej skóry na traktowanie twardą wodą w Gdańsku. Aksamitka konsystencja, wygodna butelka z aplikatorem. Całkiem wydajny. Mogę spokojnie polecić cała serię Nutrilift. 

Próbuję tak wielu kosmetyków, że zapewne top6 ulegnie niedługo zmianie. Mam bardzo kapryśną skórę, która wymaga częstego nawilżania, ale łatwo ulegającą podrażnieniom i reagującą zaczerwienieniem na wiele kosmetyków. Jeśli ta notka pomoże jednemu z wrażliwców znaleść swoją własną szóstkę, będę bardzo uradowana. 


Stay connect. 

19

Sposób na bezsenność - depilacja.

Poszperałam w łazience i znalazłam resztki odstawionego dawno kremu cukrowego Vanity od Bielendy. Warto zaznaczyć, że moje niechciane włoski są bardzo oporne, stąd od lat wzrastała moja niechęć do kremów depilujących, tym bardziej, że żaden nie okazał się jak dotąd zadowalający. Jednak ostatnia wizyta u dermatologa pozbawiła mnie nadziei - muszę pożegnać się z woskiem, a depilator najlepiej wyrzucić lub oddać. Maszynki powinnam zaś unikać. Cóż. Innymi słowy: aby ograniczyć powstawanie podrażnień, trzeba zamienić się w Chewbaccę.

Na szczęście insomnia jest matką kreatywności, dwudziestej jesieni mego życia olśniło mnie, by nie korzystać z kremu tak, jak radzi producent, a tak, jak podpowiada doświadczenie z tego typu specyfikami. Ale po kolei.

Przede wszystkim darowałam sobie czas trzymania na skórze, jaki zaleca producent. Krem siedział na nogach i bikini dokładnie pół godziny. Przez ten czas siedziałam wesoło na ręczniku (co by nie ubrudzić pościeli), poczytałam wiadomości i obejrzałam odcinek Simpsonów. Po tym czasie nalałam do miski troszkę ciepłej, ale nie gorącej, wody i wzięłam gąbkę (dysponuję taką w formie rękawicy, ale wątpię, by to miało większe znaczenie - grunt, by gąbka była z tych drapiąco-masujących). Zwilżyłam i porządnie wycisnęłam gąbkę, naciągnęłam na rękę i zaczęłam "ściągać" krem ze skóry. Oczywiście: specyfik natychmiast obkleił materiał i musiałam się sporo namachać. Po ściągnięciu nadmiaru kremu wskoczyłam pod prysznic, by usnąć go całkowicie ze skóry. Zajęło mi to około ośmiu minut, zanim kosmetyk zniknął całkowicie z nóg i strefy bikini. Efekt średni, biorąc po uwagę czas trzymania na skórze, a procent usuniętych włosków. Oceniłabym, że z nóg znikło 60% ( włoski były krótkie, ale producent obiecał, że i z takimi Vanity sobie radzi), a piętro wyżej 80%. Przyznaję jednak ogromny plus za to, iż mimo półgodzinnego trzymania kremu na skórze, nie stwierdziłam żadnego swędzenia ani pieczenia. Tak samo przy spłukiwaniu, zdrapywaniu, ani "wykańczaniu" szpatułką i maszynką. Skóra była przyjemnie napięta, ale nie wysuszona.

A teraz mały trik dla wrażliwców. Raczej nie w drogeriach, a w supermarketach można znaleźć krem firmy Hegron. Na ogół ma beżową nakrętkę, ale ostatnio widuję go w zaokrąglonym słoiczku z białym wieczkiem. Jest to antyseptyczny krem z wyciągiem z krowich wymion. Brzmi strasznie? Jest to zbawienny specyfik na wszelkie podrażnienia. W lato i w zimę używam go zamiast balsamu do ciała i kremu do rąk. Leczy lekkie oparzenia, blizny, ślady po ugryzieniach, łagodzi podrażnienia po depilacji i reakcje alergiczne na skórze. Pachnie lekko, dziwnie, wcale nie nieprzyjemnie. Nakładam go od razu po osuszeniu skóry ręcznikiem. Grubą warstwę wklepuję lekko i zostawiam do wchłonięcia.  


Krem Vanity kosztuje około 11 zł. 
Krem Hegron około 12 zł.


wtorek, 11 września 2012

18

Trwa złota passa - czwarty dzień niewychodzenia z domu, generalnie nieopuszczania łóżka. Nadzieja na wypoczęcie, desperacka próba złapania jak największego możliwego lenia, póki jeszcze się nie zaczął rok akademicki. Jest to też idealny czas na porządki w obu komputerach. Cztery dyski zabawy w perfekcyjną panią domu. Pozornie piękna pogoda za oknem, a dla mnie piekło alergenów, więc niespecjalnie tęsknię za światem zewnętrznym. W dobie, w której w mojej mieścinie tak upadła już niemal wszelka gastronomia nieśmieciowa, jak zasobność moich funduszy na przeżarcie, nieodłączne złotej passie podjadanie ograniczam do organicznej, zdrowej, a przede wszystkim domowej i niezastąpionej zawartości lodówki. Nie można zamówić porządnej pizzy, prawdziwej chińszczyzny ani nienafaszerowanej podejrzanym sosem sałatki (tu akurat jest skąd, ale wracamy do punktu o funduszach). Czyżbym właśnie odkryła pozytywną stronę nie-ma-dokąd-pójścia?


Another day full of I don't care.

sobota, 8 września 2012

17



feat. Anneke van Giersbergen



I hope he never lets me down again

środa, 5 września 2012

16

Nic, ale to nic, nie poprawia humoru tak, jak nowe buty.




... I love Love ;)

poniedziałek, 3 września 2012

15


Może i nie mam pięknych nóg, ale to, co mam na nich, jest piękniejsze od twojej twarzy... suko.

Próbuję napisać coś o współczesnych kobietach (będąc wyjątkowo niewspółczesną). A może po prostu poskładam swoje własne myśli i doprawię ripostą Pana Marudy?