środa, 5 grudnia 2012

29

Gdzieś niezupełnie głęboko drzemie we mnie Hemingway. Zaraz obok Prousta i Picasso. Kołderką nakrywa ich Witkacy, kołysanki nuci Sarah Kane. Śnią mi się czasem. Piękni, naturalni i żywi. Narkomani, samobójcy, geniusze. 

Śnią mi się też nieistniejący muzycy nieistniejących zespołów. Te sny lubię wyjątkowo. 

Grudzień. Święta idą. Czas wrzucić jakieś grafiki. Nie dziś, nie teraz, może niebawem. 


piątek, 16 listopada 2012

28

random #4

szepty i szumy
 
        
 

        

czwartek, 1 listopada 2012

27


Do napisania tego krótkiego tekstu zainspirował mnie obejrzany w wieczornych wiadomościach krótki reportaż o łódzkim cmentarzu dla zapomnianych i bezdomnych. Kiedy na przełomie października i listopada ludzi zajmuje życie, którego nie ma, mnie zaintrygowało i zmartwiło życie, którego nie będzie.
Jakże ma się pojawić, skoro wiem już na pewno, że nie znajdę go w kapuście, nie zostanie przysłane bocianią pocztą. Dziecko trzeba stworzyć (brutalniej: zrobić), a natura obmyśliła ów proces na tyle perfidnie, że potrzeba do tego co najmniej dwóch osób. Te dwie osoby, bardziej lub mniej chętnie, zbliżają się do siebie w dość sprecyzowany w rzeczonym procesie sposób, potem zostaje czekać, czy się udało. A potem? Cieszyć się lub martwić, próbować raz jeszcze.

Początkowo bardzo ucieszyłam się na wieść, że in vitro będzie bardziej dostępne Polkom. Cóż jednak z tego dla mnie wynika? W praktyce nic. W Polsce nie przewiduje się, żeby osoba w podobnej sytuacji miała dziecko. Jaka to sytuacja? Banalna i niepatologiczna. Kobieta jeszcze młoda, planująca się w niezbyt odległej przyszłości magistrować, a nawet doktorować; o aspiracjach na własną działalność poniekąd gospodarczą, a nawet troszeczkę heteroseksualna. Troszeczkę, wszakże trudno mówić o seksualności bez partnera. Przyjmijmy, że zostanę singlem trochę dłużej, niż planuję, albo wybiorę tę opcję w przyszłości. Państwo uniemożliwia mi adopcję, bez względu na sytuację finansową, w której się znajdę w momencie podjęcia decyzji „tak, to już, jestem gotowa na dziecko”. Powodem jest właśnie fakt, że nie przewiduję lub nie chcę związku, a co dopiero w związku sformalizowanego. Wnioskuję, że w drodze tej samej dedukcji, uniemożliwione będzie skorzystanie z in vitro. Zostaną dwie opcje, albo chodzić po kolegach z błaganiem o zapłodnienie, tudzież zamieszczenie równie desperacko brzmiącego anonsu w Internecie, albo pogodzenie się, że (w drodze selekcji naturalnej) nieudacznicy i osoby  z jakiegoś powodu nienadające się do życia w związku (przyjmijmy, że tekst nie zahacza o socjopatów, osoby zagrażające sobie i innym... i inne smaczki), nie mogą być rodzicami.

Skoro uznaje się, że osoba o rozwiązłym stylu życia może mieć dziecko (zaszła w ciąże, a jakże), a osoba nieprowadząca życia seksualnego na rodzica się nie nadaje, spójrzmy na ośrodki opiekuńcze oraz statystykę porzuceń. Rzecz się ma podobnie w przypadku par homoseksualnych. Zastanawia mnie gloryfikacja heteroseksualizmu. Ludzie zmieniają bieg rzek, wstawiają sztuczne organy, dlaczego prawo nie wydaje się być równie postępowe? Odbiera się możliwość na założenie rodziny ludziom, którzy naprawdę tego pragną. To o adopcji. Dlaczego niezależne, z różnych powodów nieposiadające partnera, a także po prostu aseksualne kobiety nie mogą – w świetle prawa – być matkami, skoro dysponujemy technologią na to pozwalającą?

Nie jestem prawnikiem, nie jestem socjologiem. Chciałabym jednak być mamą, bez względu na to, czy w moim życiu pojawi się potencjalny tata.  

środa, 31 października 2012

26


random #3
very, very random and the fire


piątek, 19 października 2012

25

nature#1

cold




środa, 17 października 2012

24


random #2
studium profilu 






niedziela, 14 października 2012

23

Jesienne zupełnie donikąd przejażdżki
- Fall rides to nowhere -
13.10.2012

   

...and the most beautiful one, without remastering nor processing: 

niedziela, 16 września 2012

22

Pamiątki z wakacji (raczej nie moich) to strasznie miła sprawa. Najlepsze jest ich otrzymywanie. Potem, na ogół w przypadku wszelkich figurek i miniaturek, pojawia się problem, co z nimi zrobić. Mój dzisiejszy pomysł nieco zniszczył przywieziony mi przez W. breloczek z Paryża (właściwie zrobił z niego trzy autonomiczne części: zapięcie, łańcuch i miniaturkę), ale myślę, że bynajmniej nie wyjdę na niewdzięcznicę. Ba, teraz mogę pamiątkę mieć codziennie przy sobie, by przypominała: ucz się tego języka, pojedziesz i przywieziesz drugą do kompletu. 



Strasznie nudna niedziela, czego nie zmienia nawet spacer po mieście-widmo w nowych butach. Nawet poprosiłam mamę o zrobienie kilku zdjęć mojemu dzisiejszemu zestawowi (celem pierwszego w życiu posta na lookbooku (tu można się ponabijać: haha, masz x znajomych zajmujących się fotografią, nikt Cię nie lubi na tyle, by pomóc Ci przełamać fashionblogowy wstyd), ale żadne nie wyszło (nie wiem, jak to powiedzieć mamie). Cóż. 

sobota, 15 września 2012

21






piątek, 14 września 2012

20



Zainspirowana Kasiowelove , skrobię kolejny post typu know-what. Nie mam na celu reklamowania, ani antyreklamowania żadnego z prezentowanych tu produktów. 

Jako posiadaczka skóry suchej, skrajnie wrażliwej, jak również z niebywałą skłonnością do wszelkich podrażnień i zaczerwienień (szczególnie latem i zimą), na swojej półce posiadam sporą kolekcję balsamów do ciała. Od tanich, dostępnych w każdej drogerii, po te typowo apteczne i dermokosmetyki. Przedstawię tu moje dotychczasowe top6. 

1. Best of the bests - Vichy Nutriextra


Najcudowniejszy zapach świata, lekka konsystencja. Główną zaletą kosmetyku jest to, że balsam "przypomina" mojej skórze, jak wygląda regeneracja i zmusza ją do niej. Skóra jest po nim nawilżona, sprężysta. Tworzy nietłustą warstwę ochronną. Jest dość drogi (około 50 zł), a ja szybko zużywam balsamy, więc poluję na Nutriextra na promocjach w aptekach, pozwalam sobie na niego głownie latem, ze względu na pozywytny, owocowy i typowo letni zapach. 

2. Ziaja Bio olejek arganowy. 


Nie natknęłam się na ten kosmetyk w drogeriach, swój nabyłam w aptece. Największą jego zaletą jest cena - około 10 zł. Największą wadą - konsystencja. Jest tłusty, ciężki i trudno go rozsmarować, dlatego wklepuję go energicznie w skórę i pozostawiam do wchłonięcia. Nie zostawia jednak tłustego filmu na skórze, która chłonie go jak gąbka. Chroni, odżywia i odbudowuje. najlepszy do stosowania wieczorem, idealny dla skóry bardzo przesuszonej i zniszczonej. Ma bardzo przyjemny zapach, który kojarzy mi się z innym, bardzo lubianych przeze mnie kosmetykiem - masłem do ciała z masłem (o, składnio!) Shea (The Body Shop). Jestem pozytywnie nastawiona do całej serii z bio olejkami od Ziai i chętnie wypróbuję pozostałe mleczka, które widziałam w aptece - z bio obejkiem winogronowym i z bio olejkiem z awokado. 

3. Joghnson's body care z olejkiem migdałowym. 



Lekka alternatywa dla aptecznych specyfików. Pachnie cudownie (prawie wszystkie kosmetyki tej marki pachną dla mnie dziecięco, co wręcz ubóstwiam). Szybko się wchłania, nawilża. Dla mnie sprawdzał się głownie późną wiosną i w chłodniejsze letnie dni, kiedy moja skóra nie wymagała tarczy antyrakietowej.  Ma ciekawą, półpłynną konsystencję. Przystępna cena, niezwykle wydajny. 

4. Neutrogena everyday repair




Może nie zachwyca zapachem ani konsystencją, ale pomaga mi utrzymać skórę w całkiem przyzwoitym stanie. Szczególnie sprawdził się na skórze ramion i dekoltu, szybko się wchłania i nie pozostawia tłustego filmu. Stosuję również krem do rąk i balsam do ust Neutrogeny, a dziś nabyłam - eksperymentalnie - nową  emulsję Neutrogeny z malina nordycją (skusił mnie zapach). Co nie zabije, to wzmocni. 

5. The Body Shop, Moringa Milk


Najwspanialszy kosmetyk z czasów, kiedy mojej skórze się jeszcze chciało. Leciutki, o przyjemnym i niedominującym zapachu. Szybko się wchłania, pozostawia delikatną, nietłustą warstwę ochronną. Mam do niego tak wielki sentyment, że wciąż go kupuję, choć sam jest dla mnie już za łagodny. Nanoszę go na skórę pół godzinki po silniejszej emulsji (np. Cetaphil), lub bezpośrednio po nawilżającej kąpieli. Wygodna aplikacja, magicznie wydajny, wart każdej z 35 wydawanych na niego złotówek.

6. L'Oréal Nutrilift



Stosowałam zarówno wersję dla supersuchej skóry, jak i tę dla normalnej, odwodnionej. Ma przyjemny, dojrzały (to moje najsilniejsze skojarzenie) zapach, świetnie się sprawdził łagodząc reakcję mojej skóry na traktowanie twardą wodą w Gdańsku. Aksamitka konsystencja, wygodna butelka z aplikatorem. Całkiem wydajny. Mogę spokojnie polecić cała serię Nutrilift. 

Próbuję tak wielu kosmetyków, że zapewne top6 ulegnie niedługo zmianie. Mam bardzo kapryśną skórę, która wymaga częstego nawilżania, ale łatwo ulegającą podrażnieniom i reagującą zaczerwienieniem na wiele kosmetyków. Jeśli ta notka pomoże jednemu z wrażliwców znaleść swoją własną szóstkę, będę bardzo uradowana. 


Stay connect. 

19

Sposób na bezsenność - depilacja.

Poszperałam w łazience i znalazłam resztki odstawionego dawno kremu cukrowego Vanity od Bielendy. Warto zaznaczyć, że moje niechciane włoski są bardzo oporne, stąd od lat wzrastała moja niechęć do kremów depilujących, tym bardziej, że żaden nie okazał się jak dotąd zadowalający. Jednak ostatnia wizyta u dermatologa pozbawiła mnie nadziei - muszę pożegnać się z woskiem, a depilator najlepiej wyrzucić lub oddać. Maszynki powinnam zaś unikać. Cóż. Innymi słowy: aby ograniczyć powstawanie podrażnień, trzeba zamienić się w Chewbaccę.

Na szczęście insomnia jest matką kreatywności, dwudziestej jesieni mego życia olśniło mnie, by nie korzystać z kremu tak, jak radzi producent, a tak, jak podpowiada doświadczenie z tego typu specyfikami. Ale po kolei.

Przede wszystkim darowałam sobie czas trzymania na skórze, jaki zaleca producent. Krem siedział na nogach i bikini dokładnie pół godziny. Przez ten czas siedziałam wesoło na ręczniku (co by nie ubrudzić pościeli), poczytałam wiadomości i obejrzałam odcinek Simpsonów. Po tym czasie nalałam do miski troszkę ciepłej, ale nie gorącej, wody i wzięłam gąbkę (dysponuję taką w formie rękawicy, ale wątpię, by to miało większe znaczenie - grunt, by gąbka była z tych drapiąco-masujących). Zwilżyłam i porządnie wycisnęłam gąbkę, naciągnęłam na rękę i zaczęłam "ściągać" krem ze skóry. Oczywiście: specyfik natychmiast obkleił materiał i musiałam się sporo namachać. Po ściągnięciu nadmiaru kremu wskoczyłam pod prysznic, by usnąć go całkowicie ze skóry. Zajęło mi to około ośmiu minut, zanim kosmetyk zniknął całkowicie z nóg i strefy bikini. Efekt średni, biorąc po uwagę czas trzymania na skórze, a procent usuniętych włosków. Oceniłabym, że z nóg znikło 60% ( włoski były krótkie, ale producent obiecał, że i z takimi Vanity sobie radzi), a piętro wyżej 80%. Przyznaję jednak ogromny plus za to, iż mimo półgodzinnego trzymania kremu na skórze, nie stwierdziłam żadnego swędzenia ani pieczenia. Tak samo przy spłukiwaniu, zdrapywaniu, ani "wykańczaniu" szpatułką i maszynką. Skóra była przyjemnie napięta, ale nie wysuszona.

A teraz mały trik dla wrażliwców. Raczej nie w drogeriach, a w supermarketach można znaleźć krem firmy Hegron. Na ogół ma beżową nakrętkę, ale ostatnio widuję go w zaokrąglonym słoiczku z białym wieczkiem. Jest to antyseptyczny krem z wyciągiem z krowich wymion. Brzmi strasznie? Jest to zbawienny specyfik na wszelkie podrażnienia. W lato i w zimę używam go zamiast balsamu do ciała i kremu do rąk. Leczy lekkie oparzenia, blizny, ślady po ugryzieniach, łagodzi podrażnienia po depilacji i reakcje alergiczne na skórze. Pachnie lekko, dziwnie, wcale nie nieprzyjemnie. Nakładam go od razu po osuszeniu skóry ręcznikiem. Grubą warstwę wklepuję lekko i zostawiam do wchłonięcia.  


Krem Vanity kosztuje około 11 zł. 
Krem Hegron około 12 zł.


wtorek, 11 września 2012

18

Trwa złota passa - czwarty dzień niewychodzenia z domu, generalnie nieopuszczania łóżka. Nadzieja na wypoczęcie, desperacka próba złapania jak największego możliwego lenia, póki jeszcze się nie zaczął rok akademicki. Jest to też idealny czas na porządki w obu komputerach. Cztery dyski zabawy w perfekcyjną panią domu. Pozornie piękna pogoda za oknem, a dla mnie piekło alergenów, więc niespecjalnie tęsknię za światem zewnętrznym. W dobie, w której w mojej mieścinie tak upadła już niemal wszelka gastronomia nieśmieciowa, jak zasobność moich funduszy na przeżarcie, nieodłączne złotej passie podjadanie ograniczam do organicznej, zdrowej, a przede wszystkim domowej i niezastąpionej zawartości lodówki. Nie można zamówić porządnej pizzy, prawdziwej chińszczyzny ani nienafaszerowanej podejrzanym sosem sałatki (tu akurat jest skąd, ale wracamy do punktu o funduszach). Czyżbym właśnie odkryła pozytywną stronę nie-ma-dokąd-pójścia?


Another day full of I don't care.

sobota, 8 września 2012

17



feat. Anneke van Giersbergen



I hope he never lets me down again

środa, 5 września 2012

16

Nic, ale to nic, nie poprawia humoru tak, jak nowe buty.




... I love Love ;)

poniedziałek, 3 września 2012

15


Może i nie mam pięknych nóg, ale to, co mam na nich, jest piękniejsze od twojej twarzy... suko.

Próbuję napisać coś o współczesnych kobietach (będąc wyjątkowo niewspółczesną). A może po prostu poskładam swoje własne myśli i doprawię ripostą Pana Marudy?


poniedziałek, 27 sierpnia 2012

14

W zasadzie nie boję się pająków (nawet uważam, że niektóre są prześliczne), ale pooglądałam kilka bardziej i mniej przyziemnych pajęczych galerii w sieci i nagle spostrzegłam, że między łóżkiem a ścianą jest taka niepozorna przestrzeń, w której stronę spoglądać będę już zawsze niepewnie.

źródło grafiki, wyszukano przez Google

sobota, 9 czerwca 2012

13

Metoda: zamiast czekać na abstrakcyjne "po sesji", kiedy to wydarzą się wszystkie imprezy, karaoke, zakupy, rajdy rowerowe i pływanie na waleta w morzu, kiedy przestaniemy objadać się pizzą, zaczniemy cieszyć życiem i zrealizujemy wszystkie szalone pomysły, postanowiłyśmy z Alisasi cieszyć się z małych kroczków do przodu, na przykład jej zaliczenia Najstraszniejszego Egzaminu i mojego wstania z łóżka przed dziesiątą celem poprowadzenia wykładu opartego na zwariowanej analizie sztuki Stopparda w oparciu o motyw incepcji (i wiele innych). 
Pyszny obiad w cenie STUDENCKA PROMOCJA, yerba mate w tradycyjnym naczyniu, owocowy Smirnoff i dużo życiowych refleksji na temat Disneya, butów i Hanka Moody'ego. 

Pragnę pozdrowić siebie z początków semestru letniego, która postanowiła, że nie pozwoli sobie być podczas sesji w czarnej dupie i nie zostawi najgorszego na ostatnią chwilę. Gdzie teraz jesteś, suko?! 




Tak dawno ich nie słuchałam. Znowu nie mogę przestać. 

piątek, 1 czerwca 2012

12


Przychodzi taki moment, że człowiekowi chce się wszystkiego naraz, a z drugiej strony nie chce się nic, w wyniku czego siedzi się, jak kretyn, przez cały dzień na dupie i obmyśla dziesięciotysięczny plan na siebie, gospodarkę, społeczeństwo i politykę międzygalaktyczną. Taki moment to sesja.
                Tylko w sesji biorę się za pisanie sztuk, co jednocześnie skazuje je na niedokończenie. Boże, myślę, jak bardzo bym chciała zacząć coś i po prostu skończyć. Niewymuszenie,  spontanicznie, by przez chwilę być zadowoloną – jak kiedyś, gdy człowiek był twórczy w sposób czysty i nieświadomy, a zanim stał się najgorszą mendą dla samego siebie (krytykiem), poznał, jak nie powinno się tworzyć (spotkał krytyków) i dowiedział o setkach metod na to, jak tworzyć należy (poszedł na studia). Nie ma nic gorszego, niż analiza własnych wypocin. To jak obudzenie się rano obok śmierdzącej tanim piwem i fajkami wywłoki, która całą noc wydawała się księciem, z tym, że tanim piwem i fajkami śmierdzą kartki/ płótno, gdy całą noc miało się wrażenie obcowania z cholernym geniuszem. Inkub - wyobrażenie własnej kreatywności ulatuje wraz z nocą, pozostawiając wstyd i powolne uświadamianie sobie przykrej prawdy – dałam się wydymać chaotycznej inwencji. Wielu inwencjom. Tfu! Wstaję i czytam, oglądam szkice. Patrzę w lustro – wtedy najbardziej gardzę sobą i tym co robię. Powinnam to robić lepiej, a przynajmniej skuteczniej.
                Pomysły to fantomy, które przeżywają tylko nieuwolnione z odmętów umysłu. Realizacja zawsze psuje. Człowiek nie jest doskonały, by ucieleśniać własne wizje. Czekaj, czekaj, ja jeszcze próbuję! Tylko nie umiem kończyć, kiedy zacznę, ani zaczynać, gdy widzę koniec. Chciałabym umieć kończyć. Konsekwentnie. Jeszcze wierzyć do końca tak w siebie, jak potrafię w urojenia; szanować swoją pracę tak, jak staram się szanować pracę innych.
Jeszcze nowe buty, jak lecimy koncertem życzeń.
                Tylko w sesji człowiek ma tak retoryczne przemyślenia, które tak swobodnie uzewnętrznia. Tysiąc lat historii malarstwa, rzeźby i architektury nauczy się samo. Potem tylko z górki. Ole!


                 
               



   

środa, 11 kwietnia 2012

11,5

Mogłam mieć piegi albo śmieszny tik, ale mam alergię. 
Noc boję się, że się uduszę przez sen, a co dzień, że w sposób wyjątkowo żałosny zasmarkam siebie i cały tramwaj.
I tak cały rok. Dookoła niezliczone wrogie wojska alergenów. 





Taki post to nie post, więc dodam mu trochę magii. Hipnotycznie cudowny Faun. 




niedziela, 25 marca 2012

11


Podobno najtrudniej jest zacząć. Nieprawda, najtrudniej jest wstać. Opuścić ciepłe, wygodne łóżko i zmierzyć się z zimną i niewygodną rzeczywistością.
Przypuszczam, że nawet z niewygodnego łóżka niechętnie się wstaje. Wstać oznacza zgłoszenie gotowości do działania, nawet, jeśli wcale nie jest się gotowym. Wtedy zaczynają się zadania, oczekiwania i świadomość powinności, bo przecież powinno się mieć napisane cztery prace, dwa artykuły, kilka recenzji, a poza tym już dawno powinno się posprzątać, zrobić zakupy, na które powinno się mieć pieniądze. Świat oczekuje, że się będzie doskonałym, nigdy nie wierzcie psychologom i etykom, którzy twierdzą inaczej. Każdy, kto twierdzi, że nic i nikt nie oczekuje od jednostki bycia doskonałym tylko w „jednostce” ma śladową słuszność. Zadanie jest odgórne i dotyczy mas. Nich masy będą doskonałe, masy doskonałych jednostek, najlepiej identycznych. Dlatego tak trudno jest wstać. Gdy sobie człowiek uświadomi, jak bardzo powinien, choć niekoniecznie chce (mu się), natychmiast nabiera ochoty na chorobę, albo jakikolwiek inny powód do pozostania w łóżku. W rzeczywistości, w której nie wolno chorować, bo nie wolno być słabym, chwilowe wykluczenie z zobowiązanych do wstania jest niesamowicie przyjemne. Choć kaszlesz, kichasz i zostajesz w tyle, to zyskujesz złudzenie świętego spokoju od wszystkiego i wszystkich.
Jest też niedziela. Niedziela, kiedy najlepiej jest leżeć długo po przebudzeniu i wstać jedynie celem przyjemności. Ja na przykład wybieram się do opery. Hybryda doskonała pracoholizmu, hedonizmu i systemu nagród i kar. Muszę posprzątać, a jak posprzątam, w nagrodę mam wychodne, ale ponieważ lecę sama ze sobą w jajo z kilkoma innymi ważnymi sprawami, nie będzie to nic lekkiego. Lubię widowiska, więc zachowuję pierwiastek przyjemności. Każde obejrzane (zaliczone?) widowisko daje profity na uczelni (bo na teatrologii nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda, że coś się widziało).
Szkoda, że trzeba wstać, a skoro jeszcze przed wstaniem ma się plan działania, to na pewno już się jest dorosłym. Bardzo tego nie lubię, najbardziej tego, że w ogóle jest plan. Ileż planów trzeba zrealizować, by móc wygospodarować kilka dni na nieplanowanie? Wstać bez poczucia powinności, wyjść na plażę bez poczucia samotności* i umoczyć nogi w lodowatym Bałtyku bez poczucia rychłego przeziębienia i śpiewać, śpiewać, śpiewać…  



* Okropne uczucia wmawiające, że w takie miejsca, jak plaża, chodzi się dwójkami lub grupami. Fuj.

poniedziałek, 12 marca 2012

10


                Jestem kluseczkiem świderkiem. Zrobiono ze mnie supeł i musiałam się z niego wyplątać, a wszystko to w rytmie szalonej muzyki, której nawet w centrach handlowych nie puszczą. Potem smooth jazz, oddychanie. Zaczęłam tydzień.
                Ciało wciąż się buntuje: „O nie, będę Cię boleć jak jasna cholera, a odechce Ci się fitnessu! Masz leżeć, pachnieć i tyć.”. Trwa moja walka ze słabością fizyczną. Jednocześnie walczę z kompleksami, uświadamiając sobie z radością, że: 1) cała grupa ma się ruszać, nie wyglądać; 2) cała grupa w połowie zajęć wygląda równie źle; 3) nie sztuka jest nie pomylić się ani razu, ale wykonać ruch; 4) po półtoragodzinnym skakaniu, gdy czołgam się na przystanek jak zdyszana psina, jest mi naprawdę wszystko jedno, zaś ludzie nie zwracają na taką psinę uwagi. Dzięki temu zaczynam się czuć coraz swobodniej.
                Szokujące, jak bardzo wiem, jak coś napisać, a jak bardzo nie znajduję na to czasu. Wprost proporcjonalnie, im bliżej oddania, tym mniej okazji do napisania, gdy już jest okazja - nie ma sił. A do napisania jest dużo i należałoby się za to wziąć, najlepiej z czystym umysłem i na spokojnie. Przede wszystkim recenzje dotychczas widzianych spektakli w sezonie 11/12 (tak, jeśli widzicie w teatrze kogoś kto jednocześnie ogląda przedstawienie i coś notuje, to pewnie ja), analiza tłumaczeniowa dramatu (moje u l u b i o n e zajęcie, niech to szlag), a przede wszystkim dokończyć sztukę.
                Ze sztuką jest tak, że kończę ją już bardzo długo. Ostatnio otworzyłam plik z tekstem i patrzyłam tępo w swoje „dzieło”. Było późno, około pierwszej trzydzieści w nocy. Przeczytałam raz, potem przeczytałam od końca, następnie wybrane partie. Wściekła, zrozpaczona zaznaczyłam wszystko i wcisnęłam „delete”. Dopiłam piwo (wiem, że do artystycznego obrazu pasowałaby herbata lub wino, bardzo mi przykro – takie czasy), zgniotłam puszkę i przez chwilę bardzo siebie nienawidziłam. Problem jest oczywisty, jak data bitwy pod Grunwaldem, a jednak dojście do niego było jak przerobienie całych dziejów państwa polskiego, by nagle – w natłoku faktów – natknąć się na coś banalnego, a jednocześnie będącego etapem finalnym tego, co się wydarzyło (tu bardziej pasowałby pierwszy pokój toruński, ale to już nie jest dla wielu taki oczywiste). W każdym razie, jesteśmy już po wojnie, czas na wioski. Dotarło do mnie, że cokolwiek piszę, jest jak szkolna lektura. Taka na etapie omawiania: w schemacie, przewidywalnie. Dotarło do mnie jednocześnie, że powinnam ponosić żałobę za samą siebie – za wolność i radość tworzenia, która towarzyszyła mi aż do momentu znalezienia się w gimnazjum, a którą zamordowało liceum.
Z perspektywy studenta, zajmującego się sztuką w sposób swobodny, zachęcanego przez samych wykładowców do wyciągania własnych wniosków i tworzenia własnych analiz, widzę, jak krzywdzące były programy, do których temperowano wszystkich. Kto myśli samodzielnie, temu zawsze piach w oczy, przycięcie skrzydeł. Sześć lat pisania pod klucz zaowocowało przemienienie siły twórczej w zalęknioną, zniechęconą grafomanię.  A ma być jeszcze gorzej. Nie ma wątpliwości, że Orwell był prorokiem, a dzieło, które miało być ostrzeżeniem, stało się zwiastunem.
Wyczyściłam wszystko, ale jeszcze nie przyznałam się przed zespołem (chyba mnie zabiją). Napisze od nowa, muszę wyleczyć się z zero-jedynkowego systemu, a samo się to nigdy nie dokona. czuję, jak bardzo potrzebuję swobody twórczej, by naprawdę nie zwariować.  
Do dzieła.
                   
                 

niedziela, 11 marca 2012

9


Zdrowej diety szósty dzień. To znaczy, że całkiem nieźle daje sobie z nią radę. Plan odżywiania, czyli brak planu i szereg luźnych postanowień, na początku nazywać miał się roboczo „Ogarniam swą masę, nie chcę być grubasem”. Potem postanowiłam (a zajęło mi to jakieś dwie godziny tkwienia w pociągu na trasie Warszawa-Gdańsk) swoją dietę-cud nazwać bardziej optymistycznie. Motywująco, pogodnie i w poprawnie politycznie, a zarazem z jawnym pokłonem w stronę massmediów. „Mniej-więcej wiem, co jem”.
Na dobre rozwiodłam się z jogurtami owocowymi, zaś mój związek z jogurtem naturalnym przeżywa fazę namiętnych eksperymentów: z konfiturą wiśniową, z konfiturą malinową, z musem z czarnego bzu, z łyżką czekolady, z płatkami, z bananem, w sosie pomidorowym, w sałatce, w zupie, w ciastku. Zaczęłam nieśmiało przygotowywać się na inwestycję w świeże warzywa i owoce. Początkowe koszta mnie nieco przerażają. Nie sposób nie przyznać racji wyznawcom nieoszczędzania na jakościowym jedzeniu, nie sposób jednak nie przytaknąć kolegom z uczelni, którzy radośnie żywią się zupkami chińskimi, sosami z torebki i gotowymi specjałami typu „pięć procent kurczaka w kurczaku” w cenie gdańskiego biletu ulgowego. Zaczęłam jednak czytać etykiety i przekonywać się do maniery, według której to, jedzenie jest najpewniejsze, gdy uczestniczę w procesie jego bytu od zakupów do zmywania. Może to brzmi niewiarygodnie, ale ciężko jest wykombinować butelkę wody dziennie przy moim trybie życia. Nie, żebym nie chciała jej wypić – naprawdę ciągle chce mi się pić – chodzi raczej o relacje pomiędzy zasobnością moich kolejnych wydatków, posiadaną gotówką i czasem, który wypełniam amatorskim sprintem pomiędzy kolejnymi instytucjami kultury, swoim wydziałem i swoją kwaterą. Do niedawna na tej trasie był bar mleczny (idealnie w połowie drogi pomiędzy kwaterą a uczelnią, miejsce mojej przesiadki) z przepysznym domowym jedzonkiem, ciepłą atmosferą i cenami akurat, ale zorientowawszy się, ile prawdziwa (czyli codzienna!) polska kuchnia dołożyła mi w biodrach i brzuszku, wyprawiłam w duchu bardzo smutny pogrzeb moim wizytom w oazach zaprawianej mąką zupy, tłuczonych z masłem ziemniaków, smażonych na smalcu naleśników i skwierczących w głębokim oleju kotletów, jakimi są bary mleczne. Przynajmniej na najbliższe kilka tygodni. Potem urządzę małe odrodzenie i skuszę się na gęstą jarzynówkę i skąpanego w śmietanie naleśnika lub dorodnego kotleta jajecznego z dużą łychą ziemniaków, które są moją dość wstydliwą słabością, a które wykluczyłam aktualnie z jadłospisu. Skoro nie zawsze mam okazję do nabycia butelki wody (a nabyłabym chętnie jej zapas na jakiś czas, gdybym miała jak się z nią zabrać ze sklepu), piję bardzo dużo herbat. Tu szaleję z zielonymi, czerwonymi, mieszanymi, rooibosem, czarną, aromatyzowaną, każdą. Nie odmawiam sobie kubka kawy. Pozwalam sobie na sok „100%” (w sklepie karton do ręki i trzeba czytać skład, samo „100%” w nazwie jeszcze nic nie znaczy!).
Czego nie jem? Pieczywa. Choć prawie płaczę na widok świeżutkich kajzerek i rogalików, na wypieki mam jeden tylko wyjątek: żyj na chrupkim pieczywie i ryżowych waflach, by w  dobie kryzysu energii (są takie dni, że człowiekowi się słabo robi na myśl, ile praktycznie bez sensu już wysiedział, a ile jeszcze bez sensu siedzieć będzie) pochłonąć pączka na uczelni. Albo bułę z budyniem, czekoladą, czy co tam będzie specjałem lady. Omijam szerokim łukiem śmieciarki, takie jak wszelkie „kebaby” (tego akurat praktycznie je jem… na pewno nigdy na trzeźwo!), maka, kinga, KFC i inne w tym guście. Sieciówkami, w których pozwoliłam sobie bywać, są Subway i Bio Way. Ale kogo dziś na to stać, to tylko warunek awaryjny na sytuację „mam za dużo pieniędzy, czas na lans”.
 Jeśli jeść na mieście, tylko w sprawdzonym miejscach, gdzie jedzenie wygląda, pachnie i smakuje dokładnie tak jak powinno, nie robiąc brzuszkowi niczego, czego robić nie powinno. Ulubione naleśnikarnie, zaufane sushi i wszelkie kawiarnie, które oferują sernik z sera, nie z proszku. Racjonalna dieta, mająca na celu (przecież tylko ewentualnie…) zmniejszenie obwodu tu i tam, nie może być katuszą. Przetestowałam na sobie tyle katuszy, będąc  za młodą i za głupią, że naprawdę mi wystarczy. Przecież uwielbiam jeść! A skoro mogę podrasować swoją odporność, cerę, włosy, samopoczucie; oczyścić organizm i wyrobić dobre nawyki właśnie za pomocą jedzenia, to czemu nie? Zamiast zamówionej pizzy, domowa. Zamiast produktów mamiących dopiskiem „light” – prawdziwe sery, mleko i jogurt. Prawdziwe. Wszystko prawdziwe. Nie szuka nie jeść makaronu, sztuka jeść dobry makaron z sosem z pomidorów a nie tylko „pomidorowym”. Nie jestem mistrzem dietetyki, ale znam mniej-więcej swój brzuszek i wiem, z czego się cieszy tylko on, a z czego i cały organizm.
Nie udało mi się być lepszym człowiekiem, gdy przestałam malować. Nie udało mi się, gdy rzuciłam pisanie. Nie udało mi się, gdy zaczesałam tapir i przestałam głośno wyrażać swoje zdanie. Może się uda, gdy wreszcie można być sobą. Być lepszym, czystym, zdrowszym, szczęśliwszym (proszę, czytelniku, sam sobie dopisz motywujący trajkot). Żeby nie było, że pewne rewolucje w życiu robię bezmyślnie. Jakieś pozory to podstawa, by ukryć, jak wielkim chaosem jest moja egzystencja i jak bardzo jestem z tego dumna.
A teraz smacznego! Pyszny banan o trzeciej w nocy - to jest to!



sobota, 11 lutego 2012

8

                Ludzie stanowczo zbyt rzadko ze sobą rozmawiają. Rozpoczęcie rozmowy wydaje się czymś strasznym. Luźne gadki odpadają. Jeśli odezwiesz się w tramwaju, na przystanku, w kolejce do budki z pieczywem, ludzie zazwyczaj odsuwają się od Ciebie jak tylko się da, mruczą coś niemiło. I patrzą tak przeraźliwie. Patrzą, jakbyś wymachiwał przed nożem i groził, że wyrżniesz ich całą rodzinę, a krwią dzieci przyozdobisz pokój, malując ściany w odwrócone krzyże. Dlaczego tak mało jest ludzi, którzy odzywają się na przystanku , mówią więcej niż „czy sto dwajścia dwa pojechało”? Dlaczego odezwanie się do nieznajomej osoby związane jest z jakimś społecznym strachem, ogromnym wstydem. Kiedy rozmawianie stało się passe?
                Myślę, że przez to zanikają pewne umiejętności porozumiewania się w ogóle, nie mówiąc o porozumiewaniu się w sposób logiczny, spójny i w miarę poprawny językowo, czyli na tyle, żeby się zainteresowane strony zrozumiały. Może nie ma zainteresowanych, może nie ma stron. Obserwacje przynoszą przerażające wnioski.
                Jak dziś, przy przyjmowaniu zlecenia:
- Dzień dobry. Ja z ogłoszenia dzwonię. Tych tłumaczy, no. Czy pani tłumaczy tekst angielski?    
                Ojej. Czy pani się mnie bała? O ile sobie przypominam, moja wizytówka, która wisi w kilku miejscach w sieci i informuje, że tłumaczę przede wszystkim z języka angielskiego, nie gryzie. Mniejsza z tym. Czy dzwoniąc do osoby, której chce się zlecić tłumaczenie, nie należy się przedstawić? Mniejsza z tym, czy ktoś, kto zatrudnił ową panią (po głosie - około czterdziestoletnią) nie miał obiekcji do nieznajomości przypadków? Może biernik już tak bardzo przejął dopełniacz, że nie powinnam się czepiać? Ach, przecież nie przyczepię się do kogoś, kto chce mi zapłacić. marny grosz, bo marny, ale grosz do grosza…
                No. „No”. „Tych” tłumaczy jest bardzo wielu, cieszę się, że wybrano mnie. Dzwoniąc do osoby, która jest potencjalnym zleceniobiorcą, nie zapominajmy o podaniu, skąd ma się namiar do niej. Czy to wizytówka, czy ogłoszenie w gazecie, czy Gumtree. Młoda osoba oferująca tłumaczenia zazwyczaj zamieszcza kilkadziesiąt ogłoszeń tej samej treści na różnych stronach w nadziei, że KTOŚ JĄ ZATRUDNI. A my, tłumacze, nie mamy obowiązku pytać, skąd pani czy pan wie o naszym istnieniu. Warto jednak, by się przedstawił i powiedział, skąd o nas wie. Miło mieć świadomość, dla kogo ma się ewentualnie pracować.
                O umowie zapomnijmy, to temat na oddzielną, bardzo długa wypowiedź. Właściwie to można napisać bardzo grubą książkę na temat tego, w jak koszmarnej sytuacji znajduje się młoda osoba na rynku pracy i jak fatalnie cały ten rynek funkcjonuje. Dla ciekawskich: moja praca polega zazwyczaj na tym, że ktoś zatrudniony w korporacji dostaje bardzo duże zlecenie od swojego przełożonego i wybiera około pięć osób takich jak ja, żeby te zlecenie za niego zrobiły. Jednej takiej osobie płaci po dwie stówy, sam zarabia cztery tysiące. bardzo często taki „zleceniodawca” słysząc o umowie o dzieło, czy w ogóle musząc odpowiadać na jakiekolwiek pytania, od razu przestaje odpisywać na maile (swojego „zleceniodawcy” nigdy nie widzisz i nie słyszysz). Dlaczego się na to godzimy? Czasem chciałoby się iść na koncert, a nie ma za co. Czasem zdarza się student teatrologii – jak ja – który w musi bywać bardzo często w teatrze, a nie zawsze dostaje zniżkę na bilet. I tak dalej. Brzmi jak marudzenie, ale przyjmuję zlecenia z pełną świadomością tego, że nic nie znaczą w rozwoju mojej „kariery”, jaka by ona nie była.
                Kiedy już wiemy, że na umowę nie ma co liczyć, wróćmy do wiarygodności. Miałam kiedyś zleceniodawcę, który od każdego maila kończył „pozdro darek”. Na początku myślałam, że to przypadkowo wklejony tekst z innego maila. W końcu facet przedstawiał się dość wiarygodnie, wizytówka, kontakt do firmy, NIP, nawet podpisaliśmy umowę o dzieło. Jakieś było moje zdziwienie, kiedy po bardzo rzetelnym liście, wyjaśniającym, na czym ma polegać moja praca, w jakiej formie ma być tłumaczenie i co na jakiej stronie, zobaczyłam pozdro dla Darka. Darka z małej litery – darka. Podczas realizowania zleceń ważne jest bycie w kontakcie ze zleceniodawcą. Wymieniałam z panem Dariuszem wiele maili, każda jego odpowiedź podobna była do szybkiego wpisu na czacie. Jeśli w takiej formie, rozmowa powinna mieć miejsce na czacie, w oficjalnym chatroomie na stronie firmy! Gdy wymieniamy maile, zachowujmy formę. Nie traćmy wiarygodności.
                Na koniec mała porada – jak nie dać się wrobić. Trzeba zadawać pytania potencjalnemu zleceniodawcy. Po odpowiedziach (i tym, czy w ogóle się pojawią) można wyczuć, czy jest szansa na wygodną i jawną współpracę. Myślę, że gdyby ludzie więcej, chętniej i swobodniej by ze sobą rozmawiali, uniknęlibyśmy odpowiedzi typu „rzyczeniem klienta jest uporzadkowanie tekstu”, „pieniadze wysle pozdro darek” czy „ja halina”. Jeśli cyberprzestrzeń zastępuje miejsce rozmowy o pracę, nie zapominajmy, że nie w normalnych warunkach rozmowa o pracę nie polega na płaszczeniu się starającego w nadziei na otrzymanie posady, a na obustronnym rozpoznaniu – ja orientuję się, z jaką firmą mam co czynienia, firma orientuje się, czy moje umiejętności i doświadczenie znajdą zastosowanie na danym stanowisku. Może dlatego wciąż jestem bez stałego zatrudnienia, mam oczekiwania wobec pracodawcy? Oczekuję szacunku, wypłacalności, jawności współpracy… (nigdy, ale to nigdy nie pracujcie w call center). A przede wszystkim oczekuję rozmowy. W pracy, poza pracą, na przystanku. Gdyby na ulicach było więcej rozmów, łatwiej byłoby poznawać ludzi. Rozwijać empatię w narodzie, zamiast dusić.
No. Pozdro dla wszystkich Darków.   

czwartek, 26 stycznia 2012

7

Gdy ogrom materiału przeraża – rozchoruj się. Idealnie w połowie sesji; na usta wstępuje opryszczka, mięśnie odmawiają posłuszeństwa, głowa zdaje się nie zmieścić więcej. Na dodatek skończyły się pieniążki. Ukochany koniec miesiąca.

W oczekiwaniu na zbyt wiele wydarzeń odczuwam niepożądane zaniepokojenie. Na koniec sesji, na zdjęcia, na pieniążki, na poprawę bytu… Niech się wydarzy coś miłego w końcu, błagam.




I'm in a coma, call 911. Potrzebuję energii.

środa, 25 stycznia 2012

6

Wpół do trzeciej, wyglądam przez okno. Już wiem, gdzie mieszkają studenci. Nasze małe schronienie na gdańskiej Żabiance nie jest jedyną ostoją arcyciekawej zbiorowości studenckiej. Arcyciekawej, gdyż, jak twierdzi moja mama: to zadziwiające, że można być wiecznie bez pieniędzy, nic nie jeść, prawie nie trzeźwieć, a jednak funkcjonować, uczyć się i trwać tak latami, no i zawsze mieć na fajki. Ach, stereotypy (patrzę na butelkę mołdawskiego wina, tłum papierzysk dookoła i paczkę ze smutnym, ostatnim mentolowym papierosem i trochę mi nieswojo).
Za dwadzieścia trzecia. Zerkam na sąsiednie bloki. W tych samych oknach, co zawsze, światełko. Okna dziwnie puste. W bloku bliżej Sopotu brak firanek, żarówka bez klosza zwisa wesoło z sufitu, oblewając ciepłym światłem żółtawe ściany; w bloku skierowanym na Oliwę – widać piętowe łóżko i fragment meblościanki, tudzież regaliku. Nie potrzebowałabym jednak dostrzeżenia tych elementów, by wiedzieć, czuć, że mam do czynienia ze studentami. Od razu raźniej.
Za piętnaście trzecia. Pomyśleć, że niektórzy mają gorzej. Może mają do przeczytania jeszcze więcej lektur, niż ja, w czasie krótszym… na przykład studenci filozofii… wyobrażam sobie czytanie całego Freuda, Bergsona, Nietzschego… na przykład: na jutro, piątek. Egzamin pisemny, opisowy. Szastanie pojęciami niczym poeta epitetem.
Za dwanaście trzecia. Poetyka nauczona skutecznie, dobra dusza z polonistyki pomogła. Myślę o egzystencji i modernizmie (na zmianę), o teatrze wobec życia politycznego (wszystko teatr) i o czym, czy będzie za co kupić po dzisiejszym (to już dziś!) teście paczkę papierosów (tym razem tych dobrych, bo te tańsze są niestety wyjątkowo paskudne).
Za dziesięć. Chciałabym, by było dobrze. Teraz myślę o człowieku, który zmienił moje życie w koszmar, poturbował, a teraz zdaje się wracać, pełen dobrych intencji. Serce, jesteś tak głupie. Rozumie, czy ty w ogóle? A, nieważne. Pijany, śpi.  
Gdy rozum śpi, budzą się demony. Gdy rozum pijany permanentnie (na przykład wiedzą o czterostopowcu jambicznym), serce nie zastępuje trzeźwej cząstki człowieka, czyniąc zeń [z człowieka] wyjątkowo pokraczną kukłę, którą z łatwością można rozszarpać. Tak po prostu, aż nie zostanie nic. Wtedy może być problem. Bo sto serce ma mięknie, dupę twardą mieć powinien (czy ACTA złapie mnie za używanie przyjętych do mowy potocznej fraz?).
Jeszcze ta ACTA wszędzie. Jakby sesji było mało.
 Och, ponarzekałam. Dobra. Noc. 


Nie mogę się rozstać z tą piosenką już od bardzo dawna. Idealna, szczególnie na kolejną bezsenną noc. Poza tym... o dziesięć lat młodszy Peter wśród białych króliczków? I jak się nie zakochać?