Jestem
kluseczkiem świderkiem. Zrobiono ze mnie supeł i musiałam się z niego wyplątać,
a wszystko to w rytmie szalonej muzyki, której nawet w centrach handlowych nie
puszczą. Potem smooth jazz, oddychanie. Zaczęłam tydzień.
Ciało
wciąż się buntuje: „O nie, będę Cię boleć jak jasna cholera, a odechce Ci się
fitnessu! Masz leżeć, pachnieć i tyć.”. Trwa moja walka ze słabością fizyczną.
Jednocześnie walczę z kompleksami, uświadamiając sobie z radością, że: 1) cała
grupa ma się ruszać, nie wyglądać; 2) cała grupa w połowie zajęć wygląda równie
źle; 3) nie sztuka jest nie pomylić się ani razu, ale wykonać ruch; 4) po półtoragodzinnym
skakaniu, gdy czołgam się na przystanek jak zdyszana psina, jest mi naprawdę
wszystko jedno, zaś ludzie nie zwracają na taką psinę uwagi. Dzięki temu
zaczynam się czuć coraz swobodniej.
Szokujące,
jak bardzo wiem, jak coś napisać, a jak bardzo nie znajduję na to czasu. Wprost
proporcjonalnie, im bliżej oddania, tym mniej okazji do napisania, gdy już jest
okazja - nie ma sił. A do napisania jest dużo i należałoby się za to wziąć,
najlepiej z czystym umysłem i na spokojnie. Przede wszystkim recenzje dotychczas
widzianych spektakli w sezonie 11/12 (tak, jeśli widzicie w teatrze kogoś kto
jednocześnie ogląda przedstawienie i coś notuje, to pewnie ja), analiza tłumaczeniowa
dramatu (moje u l u b i o n e zajęcie, niech to szlag), a przede wszystkim
dokończyć sztukę.
Ze
sztuką jest tak, że kończę ją już bardzo długo. Ostatnio otworzyłam plik z
tekstem i patrzyłam tępo w swoje „dzieło”. Było późno, około pierwszej
trzydzieści w nocy. Przeczytałam raz, potem przeczytałam od końca, następnie
wybrane partie. Wściekła, zrozpaczona zaznaczyłam wszystko i wcisnęłam „delete”.
Dopiłam piwo (wiem, że do artystycznego obrazu pasowałaby herbata lub wino,
bardzo mi przykro – takie czasy), zgniotłam puszkę i przez chwilę bardzo siebie
nienawidziłam. Problem jest oczywisty, jak data bitwy pod Grunwaldem, a jednak
dojście do niego było jak przerobienie całych dziejów państwa polskiego, by
nagle – w natłoku faktów – natknąć się na coś banalnego, a jednocześnie będącego
etapem finalnym tego, co się wydarzyło (tu bardziej pasowałby pierwszy pokój
toruński, ale to już nie jest dla wielu taki oczywiste). W każdym razie,
jesteśmy już po wojnie, czas na wioski. Dotarło do mnie, że cokolwiek piszę,
jest jak szkolna lektura. Taka na etapie omawiania: w schemacie, przewidywalnie.
Dotarło do mnie jednocześnie, że powinnam ponosić żałobę za samą siebie – za wolność
i radość tworzenia, która towarzyszyła mi aż do momentu znalezienia się w gimnazjum,
a którą zamordowało liceum.
Z perspektywy
studenta, zajmującego się sztuką w sposób swobodny, zachęcanego przez samych
wykładowców do wyciągania własnych wniosków i tworzenia własnych analiz, widzę,
jak krzywdzące były programy, do których temperowano wszystkich. Kto myśli
samodzielnie, temu zawsze piach w oczy, przycięcie skrzydeł. Sześć lat pisania
pod klucz zaowocowało przemienienie siły twórczej w zalęknioną, zniechęconą
grafomanię. A ma być jeszcze gorzej. Nie
ma wątpliwości, że Orwell był prorokiem, a dzieło, które miało być ostrzeżeniem,
stało się zwiastunem.
Wyczyściłam
wszystko, ale jeszcze nie przyznałam się przed zespołem (chyba mnie zabiją).
Napisze od nowa, muszę wyleczyć się z zero-jedynkowego systemu, a samo się to
nigdy nie dokona. czuję, jak bardzo potrzebuję swobody twórczej, by naprawdę
nie zwariować.
Do dzieła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz