Zdrowej diety
szósty dzień. To znaczy, że całkiem nieźle daje sobie z nią radę. Plan odżywiania,
czyli brak planu i szereg luźnych postanowień, na początku nazywać miał się roboczo
„Ogarniam swą masę, nie chcę być grubasem”. Potem postanowiłam (a zajęło mi to
jakieś dwie godziny tkwienia w pociągu na trasie Warszawa-Gdańsk) swoją
dietę-cud nazwać bardziej optymistycznie. Motywująco, pogodnie i w poprawnie
politycznie, a zarazem z jawnym pokłonem w stronę massmediów. „Mniej-więcej
wiem, co jem”.
Na dobre
rozwiodłam się z jogurtami owocowymi, zaś mój związek z jogurtem naturalnym
przeżywa fazę namiętnych eksperymentów: z konfiturą wiśniową, z konfiturą
malinową, z musem z czarnego bzu, z łyżką czekolady, z płatkami, z bananem, w
sosie pomidorowym, w sałatce, w zupie, w ciastku. Zaczęłam nieśmiało
przygotowywać się na inwestycję w świeże warzywa i owoce. Początkowe koszta
mnie nieco przerażają. Nie sposób nie przyznać racji wyznawcom nieoszczędzania
na jakościowym jedzeniu, nie sposób jednak nie przytaknąć kolegom z uczelni,
którzy radośnie żywią się zupkami chińskimi, sosami z torebki i gotowymi specjałami
typu „pięć procent kurczaka w kurczaku” w cenie gdańskiego biletu ulgowego. Zaczęłam
jednak czytać etykiety i przekonywać się do maniery, według której to, jedzenie
jest najpewniejsze, gdy uczestniczę w procesie jego bytu od zakupów do
zmywania. Może to brzmi niewiarygodnie, ale ciężko jest wykombinować butelkę
wody dziennie przy moim trybie życia. Nie, żebym nie chciała jej wypić – naprawdę
ciągle chce mi się pić – chodzi raczej o relacje pomiędzy zasobnością moich
kolejnych wydatków, posiadaną gotówką i czasem, który wypełniam amatorskim
sprintem pomiędzy kolejnymi instytucjami kultury, swoim wydziałem i swoją
kwaterą. Do niedawna na tej trasie był bar mleczny (idealnie w połowie drogi
pomiędzy kwaterą a uczelnią, miejsce mojej przesiadki) z przepysznym domowym
jedzonkiem, ciepłą atmosferą i cenami akurat, ale zorientowawszy się, ile
prawdziwa (czyli codzienna!) polska kuchnia dołożyła mi w biodrach i brzuszku,
wyprawiłam w duchu bardzo smutny pogrzeb moim wizytom w oazach zaprawianej mąką
zupy, tłuczonych z masłem ziemniaków, smażonych na smalcu naleśników i skwierczących
w głębokim oleju kotletów, jakimi są bary mleczne. Przynajmniej na najbliższe kilka
tygodni. Potem urządzę małe odrodzenie i skuszę się na gęstą jarzynówkę i skąpanego
w śmietanie naleśnika lub dorodnego kotleta jajecznego z dużą łychą ziemniaków,
które są moją dość wstydliwą słabością, a które wykluczyłam aktualnie z
jadłospisu. Skoro nie zawsze mam okazję do nabycia butelki wody (a nabyłabym
chętnie jej zapas na jakiś czas, gdybym miała jak się z nią zabrać ze sklepu),
piję bardzo dużo herbat. Tu szaleję z zielonymi, czerwonymi, mieszanymi,
rooibosem, czarną, aromatyzowaną, każdą. Nie odmawiam sobie kubka kawy.
Pozwalam sobie na sok „100%” (w sklepie karton do ręki i trzeba czytać skład,
samo „100%” w nazwie jeszcze nic nie znaczy!).
Czego nie jem?
Pieczywa. Choć prawie płaczę na widok świeżutkich kajzerek i rogalików, na
wypieki mam jeden tylko wyjątek: żyj na chrupkim pieczywie i ryżowych waflach,
by w dobie kryzysu energii (są takie
dni, że człowiekowi się słabo robi na myśl, ile praktycznie bez sensu już
wysiedział, a ile jeszcze bez sensu siedzieć będzie) pochłonąć pączka na
uczelni. Albo bułę z budyniem, czekoladą, czy co tam będzie specjałem lady.
Omijam szerokim łukiem śmieciarki, takie jak wszelkie „kebaby” (tego akurat
praktycznie je jem… na pewno nigdy na trzeźwo!), maka, kinga, KFC i inne w tym
guście. Sieciówkami, w których pozwoliłam sobie bywać, są Subway i Bio Way. Ale
kogo dziś na to stać, to tylko warunek awaryjny na sytuację „mam za dużo
pieniędzy, czas na lans”.
Jeśli jeść na mieście, tylko w sprawdzonym miejscach,
gdzie jedzenie wygląda, pachnie i smakuje dokładnie tak jak powinno, nie robiąc
brzuszkowi niczego, czego robić nie powinno. Ulubione naleśnikarnie, zaufane
sushi i wszelkie kawiarnie, które oferują sernik z sera, nie z proszku. Racjonalna
dieta, mająca na celu (przecież tylko ewentualnie…) zmniejszenie obwodu tu i
tam, nie może być katuszą. Przetestowałam na sobie tyle katuszy, będąc za młodą i za głupią, że naprawdę mi
wystarczy. Przecież uwielbiam jeść! A skoro mogę podrasować swoją odporność,
cerę, włosy, samopoczucie; oczyścić organizm i wyrobić dobre nawyki właśnie za
pomocą jedzenia, to czemu nie? Zamiast zamówionej pizzy, domowa. Zamiast
produktów mamiących dopiskiem „light” – prawdziwe sery, mleko i jogurt. Prawdziwe.
Wszystko prawdziwe. Nie szuka nie jeść makaronu, sztuka jeść dobry makaron z
sosem z pomidorów a nie tylko „pomidorowym”. Nie jestem mistrzem dietetyki, ale
znam mniej-więcej swój brzuszek i wiem, z czego się cieszy tylko on, a z czego
i cały organizm.
Nie udało mi
się być lepszym człowiekiem, gdy przestałam malować. Nie udało mi się, gdy
rzuciłam pisanie. Nie udało mi się, gdy zaczesałam tapir i przestałam głośno
wyrażać swoje zdanie. Może się uda, gdy wreszcie można być sobą. Być lepszym,
czystym, zdrowszym, szczęśliwszym (proszę, czytelniku, sam sobie dopisz
motywujący trajkot). Żeby nie było, że pewne rewolucje w życiu robię bezmyślnie.
Jakieś pozory to podstawa, by ukryć, jak wielkim chaosem jest moja egzystencja
i jak bardzo jestem z tego dumna.
A teraz
smacznego! Pyszny banan o trzeciej w nocy - to jest to!