niedziela, 11 marca 2012

9


Zdrowej diety szósty dzień. To znaczy, że całkiem nieźle daje sobie z nią radę. Plan odżywiania, czyli brak planu i szereg luźnych postanowień, na początku nazywać miał się roboczo „Ogarniam swą masę, nie chcę być grubasem”. Potem postanowiłam (a zajęło mi to jakieś dwie godziny tkwienia w pociągu na trasie Warszawa-Gdańsk) swoją dietę-cud nazwać bardziej optymistycznie. Motywująco, pogodnie i w poprawnie politycznie, a zarazem z jawnym pokłonem w stronę massmediów. „Mniej-więcej wiem, co jem”.
Na dobre rozwiodłam się z jogurtami owocowymi, zaś mój związek z jogurtem naturalnym przeżywa fazę namiętnych eksperymentów: z konfiturą wiśniową, z konfiturą malinową, z musem z czarnego bzu, z łyżką czekolady, z płatkami, z bananem, w sosie pomidorowym, w sałatce, w zupie, w ciastku. Zaczęłam nieśmiało przygotowywać się na inwestycję w świeże warzywa i owoce. Początkowe koszta mnie nieco przerażają. Nie sposób nie przyznać racji wyznawcom nieoszczędzania na jakościowym jedzeniu, nie sposób jednak nie przytaknąć kolegom z uczelni, którzy radośnie żywią się zupkami chińskimi, sosami z torebki i gotowymi specjałami typu „pięć procent kurczaka w kurczaku” w cenie gdańskiego biletu ulgowego. Zaczęłam jednak czytać etykiety i przekonywać się do maniery, według której to, jedzenie jest najpewniejsze, gdy uczestniczę w procesie jego bytu od zakupów do zmywania. Może to brzmi niewiarygodnie, ale ciężko jest wykombinować butelkę wody dziennie przy moim trybie życia. Nie, żebym nie chciała jej wypić – naprawdę ciągle chce mi się pić – chodzi raczej o relacje pomiędzy zasobnością moich kolejnych wydatków, posiadaną gotówką i czasem, który wypełniam amatorskim sprintem pomiędzy kolejnymi instytucjami kultury, swoim wydziałem i swoją kwaterą. Do niedawna na tej trasie był bar mleczny (idealnie w połowie drogi pomiędzy kwaterą a uczelnią, miejsce mojej przesiadki) z przepysznym domowym jedzonkiem, ciepłą atmosferą i cenami akurat, ale zorientowawszy się, ile prawdziwa (czyli codzienna!) polska kuchnia dołożyła mi w biodrach i brzuszku, wyprawiłam w duchu bardzo smutny pogrzeb moim wizytom w oazach zaprawianej mąką zupy, tłuczonych z masłem ziemniaków, smażonych na smalcu naleśników i skwierczących w głębokim oleju kotletów, jakimi są bary mleczne. Przynajmniej na najbliższe kilka tygodni. Potem urządzę małe odrodzenie i skuszę się na gęstą jarzynówkę i skąpanego w śmietanie naleśnika lub dorodnego kotleta jajecznego z dużą łychą ziemniaków, które są moją dość wstydliwą słabością, a które wykluczyłam aktualnie z jadłospisu. Skoro nie zawsze mam okazję do nabycia butelki wody (a nabyłabym chętnie jej zapas na jakiś czas, gdybym miała jak się z nią zabrać ze sklepu), piję bardzo dużo herbat. Tu szaleję z zielonymi, czerwonymi, mieszanymi, rooibosem, czarną, aromatyzowaną, każdą. Nie odmawiam sobie kubka kawy. Pozwalam sobie na sok „100%” (w sklepie karton do ręki i trzeba czytać skład, samo „100%” w nazwie jeszcze nic nie znaczy!).
Czego nie jem? Pieczywa. Choć prawie płaczę na widok świeżutkich kajzerek i rogalików, na wypieki mam jeden tylko wyjątek: żyj na chrupkim pieczywie i ryżowych waflach, by w  dobie kryzysu energii (są takie dni, że człowiekowi się słabo robi na myśl, ile praktycznie bez sensu już wysiedział, a ile jeszcze bez sensu siedzieć będzie) pochłonąć pączka na uczelni. Albo bułę z budyniem, czekoladą, czy co tam będzie specjałem lady. Omijam szerokim łukiem śmieciarki, takie jak wszelkie „kebaby” (tego akurat praktycznie je jem… na pewno nigdy na trzeźwo!), maka, kinga, KFC i inne w tym guście. Sieciówkami, w których pozwoliłam sobie bywać, są Subway i Bio Way. Ale kogo dziś na to stać, to tylko warunek awaryjny na sytuację „mam za dużo pieniędzy, czas na lans”.
 Jeśli jeść na mieście, tylko w sprawdzonym miejscach, gdzie jedzenie wygląda, pachnie i smakuje dokładnie tak jak powinno, nie robiąc brzuszkowi niczego, czego robić nie powinno. Ulubione naleśnikarnie, zaufane sushi i wszelkie kawiarnie, które oferują sernik z sera, nie z proszku. Racjonalna dieta, mająca na celu (przecież tylko ewentualnie…) zmniejszenie obwodu tu i tam, nie może być katuszą. Przetestowałam na sobie tyle katuszy, będąc  za młodą i za głupią, że naprawdę mi wystarczy. Przecież uwielbiam jeść! A skoro mogę podrasować swoją odporność, cerę, włosy, samopoczucie; oczyścić organizm i wyrobić dobre nawyki właśnie za pomocą jedzenia, to czemu nie? Zamiast zamówionej pizzy, domowa. Zamiast produktów mamiących dopiskiem „light” – prawdziwe sery, mleko i jogurt. Prawdziwe. Wszystko prawdziwe. Nie szuka nie jeść makaronu, sztuka jeść dobry makaron z sosem z pomidorów a nie tylko „pomidorowym”. Nie jestem mistrzem dietetyki, ale znam mniej-więcej swój brzuszek i wiem, z czego się cieszy tylko on, a z czego i cały organizm.
Nie udało mi się być lepszym człowiekiem, gdy przestałam malować. Nie udało mi się, gdy rzuciłam pisanie. Nie udało mi się, gdy zaczesałam tapir i przestałam głośno wyrażać swoje zdanie. Może się uda, gdy wreszcie można być sobą. Być lepszym, czystym, zdrowszym, szczęśliwszym (proszę, czytelniku, sam sobie dopisz motywujący trajkot). Żeby nie było, że pewne rewolucje w życiu robię bezmyślnie. Jakieś pozory to podstawa, by ukryć, jak wielkim chaosem jest moja egzystencja i jak bardzo jestem z tego dumna.
A teraz smacznego! Pyszny banan o trzeciej w nocy - to jest to!



4 komentarze:

  1. Moja dieta ma się źle >.<. Jem - nie chudnę, nic nie jem - nie chudnę. Dzisus kurwa ja pierdolę xd. Wczoraj zjadłam chipsy, dzisiaj mam ochotę się za to zastrzelić, jednocześnie marząc o lodach czekoladowych z Grycana i kebabie z nowo-otwartego punktu kilka lokali w bok od mojego salonu.
    Matko tak chciałabym być chuda, założyć obcisłą sukienkę i nie przejmować się czy znad nowo-zamówionych pończoch nie będzie się tłuszcz wylewać. Choć Michał ślinić się będzie tak czy siak. Dlaczego jedzenie jest takie dobre i takie niedobre dla mnie T_T

    OdpowiedzUsuń
  2. Dieta to nie wszystko, bardzo ważny jest ruch. Ja sobie potańcuję na zajęciach z fitnessu, dużo chodzę i rozciągam się trochę podczas codziennych czynności. Wiem, że dla Ciebie iść do spoconych ludzi w dresie to paranoja, więc polecam poszukać filmów z choreografią w Internecie - np. http://www.fitnesstube.pl/ - i próbować w domu :)

    OdpowiedzUsuń
  3. O nieeee. Wszystko tylko nie ruch, nie ćwiczenia, nic z tych rzeczy. Never

    OdpowiedzUsuń